Szybki kontakt
-
ul. Wesoła 36
42-202 Częstochowa
Polska
3Dom - 34 307 08 88
- kontakt@3dom.pro
Promocja Tygodnia
oszczędż
Wojciech Sumliński - To tylko mafia
Jeden z najsłynniejszych dziennikarzy śledczych w Polsce zabiera nas w ekscytującą i pełną grozy wyprawę w głąb świata mafii. Tajemnice, których powiernikami są zarówno politycy, jak i służby specjalne.
To historia o prawdziwej mafii. Nie o tej znanej z kina czy powieści Mario Puzo, lecz o tej, której terenem działania była i jest Polska. W opowieści Sumlińskiego są zarówno ludzie z cienia, ci których na co dzień nie widać oraz twarze znane każdemu: politycy, działacze, ludzie biznesu, wojskowi. Na kartach tej książki major ABW, świadek koronny "Masa" i najbardziej inwigilowany dziennikarz śledczy w Polsce mówią o wpływowych osobach ze świata wielkiej polityki, służbach specjalnych i tak zwanych autorytetach, na których kryształowym wizerunku zdaje się nie być nawet najmniejszej rysy.
Wojciech Sumliński jest polskim psychologiem, dziennikarzem i publicystą. Publikował na łamach, takich magazynów jak: "Gazeta Polska", "Wprost" oraz "Życie". Pracował jako psycholog badający studentów Szkoły Lotniczej w Dęblinie i konsultant dowódcy lokalnej jednostki do spraw psychoprofilaktyki pilotów. Jednocześnie zaczął działać jako dziennikarz śledczy. Był redaktorem naczelnym "Słowa Podlasia".
W 1997 roku Minister Spraw Wewnętrznych uhonorował go nagrodą za cykl reportaży o nadgranicznej przestępczości zorganizowanej. Reportaże te Sumliński pisał pod pseudonimem Stefan Kukulski. Za publikację o sprawie Henryka Goryszewskiego był nominowany do nagrody "Press" w kategorii dziennikarstwa śledczego. Na antenie TVP ukazywały się jego reportaże o WSI oraz cykl "Oblicza prawdy" poświęcony działalności Służby Bezpieczeństwa.
Do jego najsłynniejszych publikacji należy też książka "Kto naprawdę go zabił?" poświęcona zabójstwu księdza Jerzego Popiełuszki. W 2015 roku ukazały się "Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego" głośne ze względu na toczącą się wówczas kampanię poprzedzającą wybory prezydenckie. Czytelników, których zaciekawił temat niniejszej książki zachęcamy też do zapoznania się z treścią publikacji pod tytułem "Czego nie powie Masa o polskiej mafii".
Fragment książki:
„– Na początku lat 90., gdy wspieraliśmy Tuska i Bieleckiego, centrum decyzyjnym było osiemnaste piętro hotelu Marriott, ale potem to się zmieniło. Pojawiły się za to inne miejsca, przede wszystkim Agencja Mienia Wojskowego w Warszawie, gdzie zapadały najważniejsze decyzje. A później jeszcze dyskoteki – „Colosseum” i zwłaszcza „Planeta”.
– Robiliście politykę na dyskotekach?
– Zaraz „robiliście politykę”. Rozmawialiśmy o interesach. Wszystkim chodziło o pieniądze i władzę, cała reszta to nieistotne dodatki. No i nie „na dyskotekach”, tylko „w dyskotekach”, a to zasadnicza różnica. Konkretnie na zapleczu. Zdziwiłbyś się, jacy ludzie tam przychodzili.
– Na przykład?
– Biskup polowy Sławoj Leszek Głódź, generałowie, aktorzy, dziennikarze, a z polityków Mieczysław Wachowski, kiedy był jeszcze kapciowym prezydenta Lecha Wałęsy, Bronisław Geremek, Sławomir Petelicki, szef GROM-u, Paweł Piskorski, prezydent Warszawy, admirał Czesław Wawrzyniak, szef WSI, Jacek Dębski, członek zarządu Kongresu Liberalno-Demokratycznego, wielu innych.
– Jak naprawdę zginął minister sportu Jacek Dębski?
- W UKFiT były olbrzymie defraudacje, setki milionów rocznie, może więcej. Niewiele dotacji szło bez „wziątki”, a „wziątki” były na poziomie czterdziestu–pięćdziesięciu procent wysokości dotacji. Cała sztuka polegała na obrocie fakturami. Chodziło o to, żeby w razie kontroli wszystko się zgadzało. Politycy, cywile, organizacje kościelne, fundacje i stowarzyszenia non profit, którym często było bliżej do morderstwa niż dobroczynności. Wszyscy w tym byli. I my też chcieliśmy być. Przecież nie po to załatwialiśmy KLD wybory i w ogóle to wszystko, żeby później stać z boku i przyglądać się, jak inni biorą nasze pieniądze. Przysługa za przysługę, takie są reguły tej gry. Zawsze takie były.
Dębski tego nie rozumiał albo udawał, że nie rozumie. Próbował być cwany i nie robił tego, co trzeba. Zlecenie dostał Jeremiasz Barański, ale nie interesowałem się, kogo wynajął, jak to zorganizował i w ogóle jak się to wszystko odbyło, bo nie byłem tego ciekaw. Wiem jednak, że to on zawsze dostawał takie zlecenia, bo od tego przecież był. Nie tylko w Pro Civili, w tej fundacji, z którą współpracował Komorowski, gdzie gremialnie popełniano „samobójstwa”. O Dębskim też nikt nie powiedział głośno, że musi umrzeć, ale fakty były takie, że ci, którzy nie rozumieli reguł gry – umierali. Dębski, Sekuła, Sutor, wielu innych. Dyrektor banku wcale nie zginął dlatego, że za dużo wiedział i miał za długi język, jak napisaliście w książce o Komorowskim. To znaczy – to też, ale przede wszystkim chodziło o pieniądze. Bo zawsze chodzi o władzę i pieniądze. Już mówiłem – reszta to nieistotne dodatki.
To wszystko naprawdę jest bardzo proste.
– Co w tym wszystkim robili Głódź i Geremek?
– Biskup polowy, później praski, dziś gdański, lubił się zabawić. Takie są fakty, czy to się komuś podoba, czy nie. Nie chodzi o dziewczyny, rzecz jasna, bo co to, to nie – nie słyszałem w każdym razie – a tylko o dobre towarzystwo i o alkohol. No i zawsze miał słabość do munduru. Lubił wojsko, a na zapleczu „Planety” wojska nigdy nie brakowało. Biskup Głódź był w porządku. Wesoły, normalny facet, tyle że za kołnierz nie wylewał. Bronisław Geremek to już zupełnie co innego. Wiele osób ukrywa w sobie piekło, tworząc iluzję. Gdy oglądaliśmy jego „występy” w telewizji, nie mogliśmy uwierzyć, że można aż tak grać. Autorytet moralny, wszystkich pouczał, ale sam nie reprezentował sobą wiele. Przemiana Doktora Jekylla w Mister Hyde’a to nic wobec kontrastu, jaki między dwiema swoimi osobowościami wytwarzał ten człowiek.
Mówi się, że śmierć jest częścią życia, więc jeśli tak, to umarł tak, jak żył. Wszyscy wiedzieli, że zginął w wypadku, powiedzmy że nie kompletnie ubrany, z głową „asystentki” na kolanach. Tożsamości „asystentki” nie ujawniono z jednego prostego powodu: bo jeśli była „asystentką”, to z gatunku takich, jakie - nie bez naszego udziału - przyjeżdżały do niego z „Planety”. To przemilczanie okoliczności śmierci nawet sensowne i aż nadto ludzkie, ale potem z jego pogrzebu zrobiono show. Po co? W ostatniej drodze towarzyszyli profesorowi „wszyscy święci”: prezydenci, byli i aktualny, marszałkowie Sejmu i Senatu, szef Parlamentu Europejskiego, tabuny biskupów i księży, choć krzyża na grobie nie uświadczysz.
Pochowano go na warszawskich Powązkach, z honorami, w Alejach Zasłużonych. Czym się zasłużył? My znaliśmy go jako człowieka dwulicowego, dla którego prawda była głupotą. Przykro to stwierdzić, ale tak było. Obserwując to wszystko, nie mogłem oprzeć się refleksji, że tamtego dnia na tamtym cmentarzu, na Powązkach, pochowano resztki przyzwoitości, jakie jeszcze były w tym kraju. Nie to, żeby umarły razem z profesorem Geremkiem – ale z pewnością razem z nim zostały zakopane. Bo ten pogrzeb i w ogóle to wszystko, co wokół niego zrobiono, to była farsa przeniesiona aż za grób. Dla mnie miało to w sobie coś ze znamion symbolu: obraz państwa, gdzie wszyscy coś lub kogoś udają, każdy wie, że to teatr, a jednak nikt z tym nic nie robi.
– Była mowa o jeszcze jednym polityku, kandydacie Nowoczesnej na wiceprezydenta Warszawy…
– Rabiej. To było jeszcze w „Colosseum”. Nie był nikim znaczącym, ot chłopakiem na posyłki – ale oczywiście był tam. Wykorzystywaliśmy jego znajomości do załatwiania różnych spraw i na początku nawet dobrze to wyglądało. Ale potem pozbyliśmy się go, bo efekty starań były coraz gorsze. Kiedy rozmowy dotyczyły ważnych spraw, trzymany był na dystans. Jedna sytuacja utkwiła mi w pamięci. Przy stole siedzieli pułkownik Tadeusz Szuba, Jan Suwiński, admirał Czesław Warzyniak i jeszcze jeden człowiek. Szuba był najbliższym współpracownikiem Wawrzyniaka, a ten z kolei zaufanym człowiekiem Mieczysława Wachowskiego i doradcą prezydenta Wałęsy – razem z Piotrem Kołodziejczykiem wchodzili w skład nieformalnej Rady Wojskowej przy Prezydencie RP. Wcześniej Szuba był ostatnim oficerem łącznikowym pomiędzy Wojskową Służbą Wewnętrzną, poprzedniczką WSI, i rezydentem GRU w Warszawie, generałem Fominem.
Z kolei Wawrzyniak to pierwszy szef Wojskowych Służb Informacyjnych w „wolnej Polsce”, a jeszcze wcześniej podpułkownik w Oddziale X Zarządu II SG Wojska Polskiego. Do jego zadań należało rozpoznanie środowiska mieszkańców Wybrzeża w celu tworzenia bazy werbunkowej i był w tym skuteczny. Równie skutecznie współpracował z SB w zwalczaniu opozycji w kraju i na emigracji. Nadzorował szereg operacji skierowanych przeciwko „Solidarności”, m.in. rozpracowanie biura „S” w Brukseli. To Wawrzyniak skierował Szubę z Zarządu II SG do pracy w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, gdzie od 1992 pracował też „czwarty do brydża”, czyli Jan Suwiński. Ten z kolei był decyzyjny w zakresie załatwiania zezwoleń na handel bronią, a to był diabelnie długi proces. Złożone dokumenty kserowano, obrabiano na sto sposobów i przekazywano do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w celu sprawdzenia. Nie wchodząc w niepotrzebne szczegóły, dość stwierdzić, że cała procedura zajmowała od sześciu miesięcy do roku. Tymczasem to właśnie czas był tym czynnikiem, który stanowił różnicę pomiędzy sukcesem, a porażką, rozstrzygał o powodzeniu lub niepowodzeniu kontraktu. W tej sytuacji Suwiński, który miał możliwości, by mocno przyspieszyć cały proces, otrzymywał określone udziały, sięgające nawet pięćdziesięciu procent od zysków. Każdy taki kontrakt był wart najmniej setki tysięcy dolarów, więc z perspektywy połowy lat 90. mówimy o bardzo dużych pieniądzach.
Oczywiście „prowizje” były dla grupy – to był element większej skomplikowanej operacji – ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że gdy wtedy, w „Colosseum”, rozmawiano o takich właśnie operacjach, Rabiej przysiadł się do stolika obok i nadstawił uszu. Umknęło to uwadze rozmówców, ale nie umknęło uwadze jednego człowieka, który zawsze pilnował organizacji i bezpieczeństwa takich rozmów. Wiele rzeczy w życiu widziałem, ale takiego publicznego zrugania i poniżenia, jakie wtedy nastąpiło, nie widziałem chyba nigdy. Ani wcześniej, ani później. To był pięciominutowy monolog, w którym dostało się i Rabiejowi, i jego przodkom, zwłaszcza Bogu ducha winnej matce. Nikt go nie uderzył go, żadne takie, ale chłopak widział i wiedział, i wiedzieliśmy to wszyscy, że gdyby tylko raz odpysknął albo chociaż okiem mrugnął, nie wyszedłby stamtąd o własnych siłach. Zapamiętał dobrze tę lekcję, bo od tamtej pory, gdy tylko pojawialiśmy się wewnątrz – on znikał za drzwiami. I to cała historia, która pokazuje, kim w naszej hierarchii był Paweł Rabiej, obecny kandydat na wiceprezydenta Warszawy.”