Szybki kontakt
-
ul. Wesoła 36
42-202 Częstochowa
Polska
3Dom - 34 307 08 88
- kontakt@3dom.pro
Ingrid Trobisch - Ucząc się żyć po utracie ukochanej osoby
„Napisałam tę książkę dla wdów i wdowców, ale również dla takich osób, które nigdy nie wyszły za mąż, oraz dla takich, które muszą żyć same po rozwodzie. Obie rzeczy, żałoba i proces uzdrowienia, potrzebują czasu. Nie ma drogi na skróty."
Fragment książki:
PRZEDMOWA
Napisałam tę książkę dla wdów i wdowców, ale również dla takich osób, które nigdy nie wyszły za mąż i dla takich, które muszą żyć same po rozwodzie. Wielu z naszych wspólnych przyjaciół i znajomych po śmierci Waltera zadawało sobie pytanie, co będzie dalej ze mną. Na następnych stronach opowiadam historię mojej osobistej pielgrzymki, w która wyruszyłam po 27 latach małżeństwa, aby na nowo nauczyć się żyć samotnie.
Wiele z moich wypowiedzi pochodzi z osobistego dziennika - od bardzo subiektywnych, najwcześniejszych stadiów żałoby, aż do „dorośnięcia" do tego punktu, w którym zaczęłam postrzegać moje życie takim, jakim jest: życie bez współmałżonka.
Obie rzeczy, żałoba i proces uzdrowienia potrzebują czasu. Nie ma drogi na skróty. Wędrówka od przyznanie się do własnych błędów, radzenie sobie z poczuciem winy i wyrzutami sumienia, do świadczenie przebaczenia i doświadczenie, które potrafi leczyć bolesne wspomnienia, nie wydarza się z dnia na dzień. Opowiem również o tym, co rozgrywało się w naszej rodzinie, w której każdy przeżywał żałobę na swój własny sposób. Chciałabym więc w tym wszystkim przedstawić Waltera takim jakim był jako mąż i ojciec. Mnie i dzieciom nie zależy na tym, żeby postawić go na piedestale albo wynieść na podwyższenie. Jestem pewna, że zdanie, które Luter napisał jako ostatnie przed swoją śmiercią, Walter podzielał z całego serca: „Jesteśmy żebrakami, taka jest prawda". Im dłużej żyjemy, tym bardziej pojmujemy tę prawdę.
Nie potrafię wyjaśnić tajemnicy śmierci, mogę jedynie udzielić wam wglądu w doświadczenia moje oraz te, które przeżyły moje dzieci i przyjaciele. Czytamy: „W niebie zapanowała wielka radość pośród świętych z powodu każdego grzesznika, który się nawraca" i „Jesteśmy otoczeni wielką chmurą świadków". Mówiąc to mam na myśli specjalną grupę ludzi, którzy mnie na ziemi błogosławili i zachęcali, a którzy teraz są w swojej niebiańskiej Ojczyźnie. „Modlitwy świętych", „wspólnota świętych", te słowa nabrały dla mnie nowego znaczenia.
Jakie jest moje pragnienie wobec tej książki? Aby była pomocna, gdy wyleję przed wami moje serce. Nie chcę czynić samej siebie ważną ani kierować uwagi na moją osobę. Ale nauczyłam się, że tylko to, co pochodzi z serca naprawdę dociera do serc. Niech więc ta książka będzie w tym sensie książką serca.
Springfield/Missouri, Styczeń 1996 Ingrid Trobisch
Rozdział 1:
ZNOWU W DOMU
Zanim wyruszyliśmy w naszą ostatnią wspólną podróż misyjną, zapytałam Waltera:
- Na co cieszysz się najbardziej?
- Na dzień , w którym znowu będę w domu - odpowiedział.
Wróciliśmy 1 października. Za nami były trzy miesiące pełnej wyrzeczeń pracy w Nowej Gwinei, Indonezji, Australii i Stanach Zjednoczonych. Ruth, nasza najmłodsza córka, poprosiła swego tatę o wycieczkę w góry. Chętnie się zgodził. Wczesne nadejście mrozu przemieniło lasy liściaste w cudowny korowód kolorów, a górskie powietrze było chłodne i świeże. Ruth opowiadała mi potem, jak bardzo się dziwiła, że Walter, w zupełnym przeciwieństwie do tego, jak bywało zazwyczaj, nie mógł dotrzymać jej kroku. Często musiał odpoczywać, aby znowu odzyskać oddech.
Podczas gdy ojciec i córka wędrowali, ja miałam okazję, by pozwolić przedefilować przed oczami mej duszy niektórym górom, na które Walter i ja wspólnie wspinaliśmy się w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
Po raz pierwszy spotkaliśmy się w 1949 roku w Stanach Zjednoczonych. Walter ukończył właśnie studia teologiczne w Heidelbergu i jako stypendysta przyjechał do Collegge'u, w którym studiowałam. Chciał poznać życie kościołów w Ameryce.
Wziął również udział w ceremonii Rozesłania, którą zorganizowało Towarzystwo Misyjne, gdy po raz pierwszy jako misjonarka zostałam posłana do Kamerunu. Lata później opowiadał mi, że podczas tego nabożeństwa ogarnęła go niezwykła pewność, że ta młoda kobieta, która klęczała przed ołtarzem i została pobłogosławiona, zostanie pewnego dnia jego żoną. Ale zaraz odrzucił tę myśl.
Nasze plany życiowe były zbyt różne. Zabierałam się właśnie do tego, by wyruszyć do Afryki, a Walter nie pragnął niczego z większym utęsknieniem niż zostać pastorem młodzieżowym w swoim macierzystym kościele w Saksonii.
Zamieniliśmy jedynie kilka mało znaczących zdań i wymieniliśmy adresy.
Naprawdę poznaliśmy się dopiero rok później. Wówczas ciągłe jeszcze kończyłam w Paryżu moje kształcenie jako nauczycielka języka francuskiego, a Walter był wikarym w Ludwigshafen. Zaprosił mnie, abym wobec grupy młodzieżowej opowiedziała o misjach.
Kilka dni później siedziałam na tylnym siedzeniu ciężkiego niemieckiego motoru, a padający śnieg smagał mnie po twarzy. Byliśmy w drodze z Ludwigshafen do Annweiler w Palatynacie, gdzie jego przyjaciel, pastor Fuchs, często organizował w kościele wieczorne spotkania.
W miejscowości były dwa budynki kościelne, ale kościół ewangelicki został zniszczony w czasie wojny. Dlatego wszyscy wierni zebrali się na Tydzień Misyjny w parafii katolickiej i oczarowani słuchali tego, co pastor Fuchs i jego zespół mieli do powiedzenia. Walter należał do tego zespołu. Wciąż widzę go stojącego tam w popielatej kurtce do jazdy na motorze, której nie ściągnął z powodu zimna i braku ogrzewania w kościele. Pewny siebie stał przed swoimi słuchaczami, którzy śmiali się z jego dowcipów i przysłuchiwali się mu jak urzeczeni.
Niewiele rozumiałam z tego, co mówił - mój niemiecki nie był jeszcze wystarczająco dobry. Ale zrozumiałam coś innego. Jakiś wewnętrzny głos mówił do mnie: „To ten człowiek będzie twoim mężem". Z niedowierzaniem głęboko odetchnęłam. Walter nie był szczególnie wysoki. Chociaż szelmowsko niebieskie oczy czyniły go sympatycznym i miłym, jednak wyglądał zupełnie inaczej niż mężczyzna moich marzeń.
Przed laty, zanim jeszcze skończyłam dziesięć lat, mój ojciec wziął mnie na kolana i wyjaśnił mi, że już czas by zacząć by modlić się za swojego przyszłego męża. Posłuchałam jego rady.
A teraz miałam 24 lata i wierzyłam, że odnalazłam mężczyznę, którego Bóg wyszukał dla mnie. Całą noc nie zmrużyłam oka, bo tak byłam przejęta, nic jednak nie powiedziałam, jak matka Jezusa rozważałam te wszystkie sprawy w swoim sercu.
Dwa lata później zaręczyliśmy się. Ja uczyłam w małej szkole misyjnej w Kamerunie, a Walter wciąż służył w Ludwigshafen. Dzieliły nas kontynenty. W jednym z listów pisał do mnie: „Ingrid, kochajmy się, jakby nie było żadnej pracy, a pracujmy, jakby nie było żadnej miłości".
Dwie rzeczy nie ulegały dla mnie wówczas żadnej wątpliwości: jedna, że jestem dzieckiem Boga, a druga, że Bóg powołał mnie do tego, by zostać żoną Waltera Trobischa.
2 czerwca 1952 roku w kościele pod wezwaniem Chrystusa w Mannheim pastor Fuchs udzielił nam ślubu. Nasz ślubny tekst pochodził z Izajasza 12,3: „Wy zaś z weselem wodę czerpać będziecie ze zdrojów zbawienia". Daliśmy go do wygrawerowania na obrączkach.
Dokładnie w pierwszą rocznicę ślubu, po 14 dniach podróży, nasz statek przybił do brzegu w Douala, w największym mieście portowym Kamerunu. Stamtąd nasz nieoceniony motor, który przeniósł nas już z Paryża do Bordeaux, zawiózł nas ponad 1800 km w głąb kraju. Naszym zadaniem było stworzenie stacji misyjnej w Tchollire, wiosce na terenie Króla Rey Bouba w Północnym Kamerunie.
Przybywszy tam, stwierdziliśmy, że w lepiance, która miała być naszym pierwszym wspólnym domem, nie ukończono jeszcze murów. Nie byliśmy aż takimi bohaterami i chcieliśmy wracać. Ale rzeka Benoue, przez którą nie było żadnego mostu, rozlała i zagrodziła nam drogę powrotną.
W naszą trzecią rocznicę ślubu oczekiwaliśmy pierwszego dziecka. A kilka miesięcy później świętowaliśmy w raz z naszymi afrykańskimi przyjaciółmi narodziny Katrine.
Po pierwszym urlopie w ojczyźnie i przyjściu na świat naszego najstarszego syna Daniela - poproszono nas, byśmy przejęli służbę w Cameroun Christian College w Libamba, na południu kraju. Spędziliśmy tam 6 lat. Nasi koledzy nazywali to miejsce „zielonym więzieniem", ponieważ ze wszystkich stron było ono zamknięte gęstą, nieprzebytą puszczą. Chętnie wspominam te lata, kiedy całkowicie byłam pochłonięta zadaniami matki i żony. Urodzili nam się kolejni synowie - David i Stephen, a na koniec, jako odpowiedź na nasze modlitwy - córka Ruth.
Walterowi, oprócz 20 godzin niemieckiego, którego nauczał po francusku, doszły jeszcze obowiązki szkolnego kapelana. Znajdował w tej pracy spełnienie, ponieważ widział, jak wartościowi afrykańscy studenci wychodzili z tej szkoły. Wielu z tych młodych ludzi miało zostać pewnego dnia przywódcami Kamerunu, który właśnie wówczas stawał wobec wszystkich problemów, jakie niosła ze sobą świeżo zdobyta niepodległość.
Podczas tych lat w „zielonym więzieniu" Walter prowadził dla najstarszych studentów „zajęcia małżeńskie". Wynikiem tej pracy był jego pierwsza książka „Kochałem dziewczynę", która zawierała korespondencję pomiędzy nim i jednym z jego byłych studentów . Odpowiadała ona na wiele pytań dotyczących małżeństwa i relacji, które uczniowie wciąż stawiali Walterowi. I nie trwało to długo, jak zalał nas potok listów czytelników, wśród których wszyscy mówili to samo: „W swojej książce odpowiedział Pan na pytania Francois'a. Proszę odpowiedzieć też na moje".
W 1963 roku opuściliśmy Libamba i po dwóch niespokojnych latach, które zawiodły nas do Niemiec Zachodnich i do Stanów Zjednoczonych, znaleźliśmy nowy dom na Lichtenbergu, w północnej Austrii. Wioska Lichtenberg leży na Przedgórzu Alpejskim, jakąś godzinę jazdy samochodem od Salzburga, i składa się tylko z czterech samotnych chłopskich zagród. Życie w tej spokojnej górzystej okolicy dało nam możliwość, by pozwolić naszym pięciorgu dzieciom dorastać w niewymuszony i naturalny sposób, co nie byłoby możliwe w żadnym mieście. Ale oznaczało to także, że każdego dnia, przy każdej pogodzie, dzieci musiały chodzić cztery kilometry do szkoły i z powrotem przez las, ponieważ nie było tam żadnej drogi.
Dla Waltera Lichtenberg był miejscem, w którym mógł w spokoju pracować i pisać. Wkrótce książka „Kochałem dziewczynę" została przetłumaczona na wiele afrykańskich i europejskich języków. Napływały zaproszenia z Afryki i Azji. Aby móc lepiej wypełniać nasze zadania, potrzebowaliśmy więcej literatury. Więc pisaliśmy dalej. Znaleźliśmy krąg osób gotowych wspierać nas finansowo i powołaliśmy grupę zaufanych przyjaciół, by pomagali nam podejmować decyzje. Wyszkoliliśmy też współpracowników. Temu nowemu, małemu drzewku, które zaczynało rozciągać gałęzie na wszystkie strony świata, daliśmy nazwę „Family Life Mission". Z zadziwieniem i głębokim szacunkiem obserwowaliśmy, jak Bóg pracował pośród nas.
Były to tylko niektóre „góry", które Walter i ja pokonaliśmy razem. Przypomniałam sobie spacer, który odbyliśmy kilka dni wcześniej na Gaisberg koło Salzburga. Ze zdumieniem staliśmy przed lipą, której doskonały kształt i wielobarwność przypomniały nam tekst Psalmu 1,3: „Sprawiedliwy jest jak drzewo zasadzone nad płynąca wodą, które wydaje owoc w swoim czasie, a liście jego nie więdną". Na modlitwie prosiliśmy Boga, by przemawiał do nas przez ten werset, a potem Walter przeczytał mi swoje myśli: